‘Cień Geheimnisnacht’ by Michał Gołkowski

– …Ile?!
Przewodnik wzruszył ramionami, bez cienia jakiejkolwiek refleksji patrząc Dietrichowi prosto w oczy.
– Tyle, ileście słyszeli, panie. Ni sztuki złota mniej, ni więcej.
– Przecież to jest!… – Dietrich wzniósł ręce ku niebu, jak gdyby wzywając samego Sigmara, aby ten wychylił się zza ciężkich deszczowych chmur wczesnego wieczora, ujrzał jawne zdzierstwo i
uderzeniem swego gromomłota zmiótł bezczelnego kmiota z powierzchni ziemi.
Jednak nic takiego nie nastąpiło.
Przewodnik o pokrytej dziobami po ospie twarzy nadal patrzył na niego spode łba z tą samą uniżenie wyzywającą miną. Przestępował przy tym z nogi na nogę na rozmiękłym od niedawnego deszczu poboczu kamienistej drogi, przypominając niespokojnie drepczącą w miejscu łasicę.
Niebo wciąż zasnute było tą samą, identyczną od ponad tygodnia ołowianoszarą warstwą chmur minimalnie tylko wybarwionych szkarłatem w miejscu, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa znajdowało się teraz zachodzące słońce.
Wokół nich wnosiły się te same obojętne, postrzępione zbocza Wyjących Gór, w dolinach których powoli podnosiła się oddechem rozmiękłej ziemi mgła.
Jak na złość znów zaczynało padać; kilka niesionych powiewem wiatru kropel uderzyło w rondo
kapelusza Dietricha, który zadrżał – pół na pół z chłodu i złości.
– Obiecałeś, że zaprowadzisz nad do Spiralnych Kamieni! – syknął, podnosząc przewodnikowi pod nos zaciśniętą pięść.
– W żadnym razie, panie. Mówiłech wam: w pobliże kamieni was zaprowadzę. Ale nie aż do samych.
– Mężczyzna uśmiechnął się służalcze. – To inna sprawa, i piniądz już inny.
– …Dobrze, niech będzie – sapnął Dietrich. – I gdzie teraz? Gdzie są kamienie?
Tamten rozłożył ręce.
– W pobliżu, dobry panie.
– Jak ja cię zdzielę, to zobaczysz, gdzie tu w pobliżu!… – nie wytrzymał. Już, już miał walnąć go
kułakiem, kiedy w pół ruchu powstrzymał go głos:
– Co się dzieje, panie Dieter? Co to za postój?
Mężczyzna powściągnął wściekłość, łypnął ku podchodzącemu właśnie do nich bliżej stojnikowi.
Zgrzytnął zębami, ale dał radę przywołać na twarz uśmiech. Przesunął się tylko tak, żeby asłonić
plecami łasicowatego przewodnika i skłonił się w oszczędnym ukłonie.
– Nic takiego, miłościwy panie. Ustalamy dalszą trasę.
Wysoki Akolita świątyni w Middenheim, jego światła miłość Wilfried von Badtke zmrużył oczy,
spojrzał na Dietricha sponad drewnianych oprawek okularów.

– O co znów chodzi? Słyszałem wyraźnie podniesione głosy, panie Dieter. Widziałem wasz ruch. Co się dzieje?
Schowana w długim rękawie płaszcza pięść Dietricha zacisnęła się jeszcze mocniej.
„Co się dzieje?” Na kuśkę Ulryka, co za idiotyczne pytanie!
Działo się to, że cała ta, pożalcie się Bogowie, ekspedycja od samego początku była jakimś
nieporozumieniem.
Poczynając od zupełnie debilnej pory, żeby wybierać się w podmokłe lasy, ciemne jary i wrzosowiska pośród Wyjących Gór akurat teraz, jesienią, kiedy pogoda była równie nieprzewidywalna jak nastroje pijanego krasnoluda; przez kulejącą, zupełnie z dupy trolla wysraną, chaotyczną niczym dziwki Mrocznych Bogów, praktycznie nieistniejącą organizację; aż do osoby samego jej rzekomego organizatora i najważniejszego uczestnika, jego pierdolonej światłej miłości Wysokiego Akolity von Badtke.
Bo ten cały von Badtke ewidentnie nie miał pojęcia, co robi. Pieprzył tylko tym swoim wyniośle-
arystokratycznym nosowym tonem coś o Spiralnych Kamieniach, o tym, że mają ograniczony czas, że to sprawa najwyższej wagi, że muszą tam dotrzeć przed Geheimnisnacht.
Akurat z tym ostatnim Dietrich się w pełni zgadzał: czymkolwiek miał być ten kamienny krąg, który umyśliła sobie znaleźć świątynia w Middenheim, on na pewno nie miał zamiaru pozwolić, żeby właśnie tam, w jego pobliżu, pośród Wyjących Gór, zastała go zbliżająca się wielkimi krokami, owiana zasłużenie złą sławą Noc Tajemnic.
Czy teraz, wiedząc o tym, kogo mu przyjdzie prowadzić przez bezdroża i pustkowia, zgodziłby się na to drugi raz? Tak, bo nadal wierzył w powodzenie ekspedycji, której zorganizowania przecież nie podjął się też za darmo.
Natomiast zaplanowałby to wszystko zupełnie, ale to zupełnie inaczej.
I na pewno nalegałby, aby wyruszyli z Middenheim sporo wcześniej.
Podobno mieli jeszcze dwa dni, zanim obydwa księżyce – Mannslieb i Morrslieb – ukażą się w pełni na niebie. Tak przynajmniej twierdził sam Wysoki Akolita, ślęczący ciągle nad jakimiś wykresami i mądrymi papierzyskami, które wyciągał z kufrów na grzbietach dwóch jucznych mułów, i porównujący zapisane gryzmołami tablice do wskazań, które rzekomo odczytywał z niesionego w jeszcze osobnym kuferku skomplikowanego mechanizmu astrolabium.
Dietrich nie miał pojęcia, w jaki sposób ten zadufany w sobie, krótkowzroczny i niekompetentny
bubek był w stanie zobaczyć w tę pogodę cokolwiek więcej niż czubek własnego arystokratycznego nosa, ale był za to pewien…
– No więc, panie Dieter? Co się dzieje?
Dietrich ze świstem wciągnął powietrze.
„Dieter”. „Dieter” to, „Dieter” tamto. Ile razy można usłyszeć, jak ktoś zwraca do człowieka, nawet nie zadając sobie trudu zapamiętania jego imienia?
A poza tym to dotarło do niego, że jeśli jeszcze raz usłyszy właśnie to pytanie, powracające od prawie dwóch tygodni niczym zły szeląg, to zamiast jebnąć w pysk łasicowatemu kmiotkowi, rzuci się z pięściami na zleceniodawcę.

– Przewodnik chce więcej pieniędzy, miłościwy panie – powiedział po prostu.
Na chwilę zapadła cisza.
– Zapłaćcie mu, panie Dieter. Zapłaćcie i ruszamy dalej. Zdążymy przed zmrokiem?
– Jak to, tak…? – zapowietrzył się Dietrich.
– No jak nie, jak tak, najjaśniejszy panie! – ucieszył się przewodnik, wyglądając zza jego pleców. – Ja
was raz-dwa, panie złociusieńki, jaśniutki, najświatlejszy!… Ja na jednej nodze!
Wysoki Akolita von Badtke bez słowa podniósł rękę, zrobił ledwie zauważalny gest. Stojący za nim przyboczny o posturze półogra i twarzy przeciętej blizną warknął niechętnie, ale rzucił Dietrichowi niewielki mieszek.
Ten złapał w locie brzęczącą przesyłkę i spojrzał na Wysokiego Akolitę z niedowierzaniem.
– Miłościwy panie, ale to przecież zdzierstwo! – jęknął. – Ten huncwot…! Jego by należało…!
– Później, panie Dieter. Później będziecie się żalić, narzekać i pomstować. Jeśli chcecie, to możecie kazać go nawet obić kijami, ale to później. Po tym, jak doprowadzi nas do Spiralnych Kamieni.
Ruszajmy, bo czas nagli.
– Mamy jeszcze… dwa dni, tak? – nieśmiało upewnił się Dietrich.
Wysoki Akolita miał już odejść, ale zawahał się, zatrzymał w pół kroku.
– Mamy czas do jutra, panie Dieter.
– Do jutra?! Ależ miłościwy panie, mówiliście nie dalej, jak przedwczoraj, że…
– Do jutra, panie Dieter! Dziś musimy tam dotrzeć, będę potrzebował jednego dnia na moją pracę, więc ruszajcie się! Ruszajcie się, bo jeśli nie, to dopilnuję, żeby Kolegium Świątynne!…
Wysoki Akolita nie dokończył, pozostawiając wyobraźni to, jakie potworności mogło wyrządzić
zwykłemu podwykonawcy i bogobojnemu obywatelowi Middenheim niemalże wszechwładne
Kolegium Świątynne. Zarzucił cokolwiek ubłoconą połą swego długiego kubraka, obrócił się i ruszył z powrotem ku pozostałej części ekspedycji.
Przyboczny z blizną zamruczał niechętnie i wymownie pokręcił głową, patrząc Dietrichowi prosto w oczy, po czym podążył w ślady swojego pana.
On zaś odprowadził ich obydwu wzrokiem, po czym zwrócił się ku zacierającemu ręce łasicowatemu przewodnikowi. Wysypał sobie na dłoń zawartość mieszka, odliczył dokładnie potrzebną sumę, podał tamtemu.
Resztę monet przesypał z powrotem do woreczka i wsadził za pazuchę na poczet strat moralnych.
– Prowadź – warknął.
*
Ekspedycja przedzierała się przez gęsty, pokręcony las w strugach lejącego się z czarnego nieba
deszczu.
„W pobliżu”, powtarzał sobie w myślach Dietrich. Jeśli to miało być „w pobliżu”, to aż bał się myśleć, jakie odległości prowadzący ich kmiotek musiał pokonywać na co dzień!

Oczywiście, że nie zdążyli przed zmrokiem. Oczywiście, że wbrew zapewnieniom tamtego droga nie była ani prosta, ani łatwa. Oczywiście, że nie dały rady przejść nią zwierzęta juczne, które musieli zostawić pod opieką części ludzi w naprędce skleconym obozowisku przejściowym na polance u stóp góry, na którą teraz się wspinali.
Wspinali się, co chwila potykając, ślizgając na mokrych kamieniach, zaczepiając o rosnące wszędzie kolczaste krzewy, uderzając kolanami o leżące w poprzek trasy pnie drzew, wpadając w dziury i wykroty.
Jedynym, co dawało Dietrichowi minimum satysfakcji, była świadomość, że Wysoki Akolita w swoich durnych szatach musiał mieć z podejściem jeszcze większe kłopoty niż on.
– Już niedaleko, dobry panie! – zaskrzeczał idący gdzieś przodem przewodnik. – Już przecinkę widać!
Nie podobało się to Dietrichowi, oj, nie podobało. Nie podobała mu się ta góra, bardziej
przypominająca usypany z ogromnych złomów skalnych kurhan. Nie podobał mu się ten las, w
którym miał wrażenie, że drzewa wyciągają po niego sękate dłonie. Nie podobała mu się ta pogoda, która im bliżej wieczora, zamiast chociaż minimalnie poprawić się i uspokoić, była wyłącznie coraz gorsza.
Jak na potwierdzenie jego myśli po czarnym niebie ponad ich głowami zahuczał i przetoczył się
walcem dudniący, basowy pomruk grzmotu.
– Sigmarze, zachowaj mnie… – mruknął, dotykając przez skórzany kubrak wiszącego na piersi wisiorka z oprawionym w srebro kamykiem, zabranym z Wielkiej Świątyni w Altdorfie.
Przewodnik obejrzał się na niego, machnął ręką i zanurkował w gęstwinę krzewów, porastających zbocze pozornie nieprzebytą ścianą. Dietrich zawahał się chwilę, zerknął przez ramię: reszta też już podciągała, pnąc się pod górę mocno rozwłóczoną, nieskładną grupą.
– Byle do jutra, a potem wrócić do domu… – zawarczał, po czym dał nura w krzaki.
Przedzierał się przez tę czarną gęstwinę na oślep, po omacku, zasłaniając tylko głowę
przedramieniem. Gałęzie chwytały go za ubranie, czepiały się paska, próbowały chwycić za nogi.
Mokre liście uderzały po twarzy, szeleszcząc i szumiąc.
A on już od jakiegoś czasu miał wrażenie, które teraz zbliżyło się do pewności, że w tym szumie i szeleście słyszał słowa.
Nagle gęstwina skończyła się jak nożem uciął. Dietrich poleciał w przód, zatoczył się i byłby upadł, ale w ostatniej chwili dał radę oprzeć się o coś ręką.
O coś twardego, zimnego i śliskiego.
Zamrugał, próbując strząsnąć z rzęs krople deszczu. Akurat znów zagrzmiało, gdzieś wysoko
błyskawica przecięła chmury rozmazanym zygzakiem.
Rozproszone, trupioblade światło na jedno okamgnienie zalało polanę na szczycie góry, oświetlając ułożoną z omszałych głazów spiralę.
Potężne kamienie, do połowy zapadnięte w kłębiący się mech, jeżyny i wrzosy, lśniły od wody,
układając się w idealnie geometryczny wzór. Tu i ówdzie pomiędzy nimi poprzerastały pomniejsze krzaki czy drzewka, ale nawet te wyginały się i kłoniły ku ziemi, jak gdyby dociskanie do niej niewidoczną ręką. Zaś na powierzchni głazów Dietrich wyraźnie dostrzegł nierówno wykute, zatarte już przez czas, deszcz i wiatr znaki.

Tak, to zdecydowanie nie było miejsce, w którym chciał być nawet teraz, w noc mającą być dopiero wigilią nadchodzącej Geheimnisnacht.
– Wreszcie! – rozległo się nagle za jego plecami.
Aż podskoczył, obejrzał się trwożnie na stojącego na tle ciemnej ściany krzaków Wysokiego Akolitę,patrzącego z nieukrywaną fascynacją ku kamiennej strukturze.
Ochroniarz wyłaniał się właśnie ze ściany zieleni, pozostali ludzie też wychodzili już na polanę, gdzie stawali w niemym zdumieniu pomieszanym z przerażeniem. Ktoś podniósł wyżej latarnię na długim kiju, chwiejny blask zatańczył po mokrych głazach.
– Wreszcie jesteśmy tutaj – obwieścił von Badtke. – Panie Dieter, dziękuję wam. Brawo. Zajmijcie się teraz organizacją obozowiska, a ja przystąpię do…
Jednak nie dowiedział się nigdy, do czego chciał przystąpić Wysoki Akolita, bo w tym samym
momencie za plecami von Badtkego pojawił się ich przewodnik. Kmiotek, który przecież szedł przed, nimi, a potem, gdy Dietrich wyszedł na polanę, nie było go nigdzie widać…
Na zakrzywionym ostrzu noża błysnęła refleksem srebrzysta trupia biel i zimna wysycona czerwień. Miał wrażenie, że czas się zatrzymał.
Przecież jeszcze nie tak dawno lał deszcz taki, że ledwie co było widać… Owszem, ulewa zaczęła
słabnąć, gdy zagrzmiało, a potem chyba w ogóle przeszła w kapuśniaczek, który nie wiedzieć kiedy zniknął.
I chmury, wcześniej ciężkie i nieprzeniknione, nagle rozrzedły, żeby dosłownie przed chwilą otworzyć się idealnie ponad ich głowami, zalewając scenerię nierzeczywistym blaskiem nie tylko jednego, ale dwóch księżyców.
Mannslieb i Morrslieb wisiały ponad nimi w idealnej pełni, spoglądając na polankę i gromadzonych na niej ludzi dwoma groteskowymi obliczami.
Zakrzywione ostrze noża przesunęło się, otwierając gardło Wysokiego Akolity od ucha do ucha.
Von Badtke zakrztusił się, chwycił za rozpłataną szyję i kaszlnął krwią, która poleciała szkarłatnych bryzgiem wprost na kamienną spiralę.
Ochroniarz o posturze półogra zareagował może o sekundę zbyt późno, ale i tak szybciej, niż
ktokolwiek inny. Ogromny dwuręczny pałasz wystrzelił z pochwy u boku najemnika, zakreślił w
powietrzu łuk, mający dosłownie rozrąbać stojącego za Akolitą przewodnika na pół…
…I poleciał gdzieś w bok, wysuwając się z dłoni mężczyzny, którego pierś w tym momencie przebił kamienny grot włóczni.
Dietrich nie widział dokładnie istoty, która trzymała prymitywną, krzywą broń. A może widział, tylko jego umysł odmówił poskładania tak wielu niespójnych elementów w jedną całość? Na pewno dostrzegł zarys wielkich, zakrzywionych rogów na pół ludzkiej, pół zwierzęcej twarzy, nie miał cienia wątpliwości co do tego, że na czole stwora pyszniła się nierównym rysunkiem wielka blizna w kształcie gwiazdy złożonej z ośmiu krzywych strzałek.
Jednak tej jeden stwór nie był aż tak istotny, bo w tym samym momencie zarośla dookoła ożyły,
zaroiły się całą czeredą stworzeń rodem z najgorszych koszmarów. Ropusze mordy, pyski psów i świńskie ryje, powykrzywiane, groteskowe hybrydy człowieka i wszystkiego, co tylko pełzało, biegało, skakało i latało, nagle zalały falą stojących tyłem do lasu, zupełnie nieprzygotowanych ludzi.
Ich przewodnik popchnął Wysokiego Akolitę, który zatoczył się i brocząc krwią, upadł wprost na
centralny kamień.
Zaś Dietrich – bogobojny wyznawca Sigmara Młotodzierżcy, wychowany od małego na opowieściach o odwadze bohaterów, stawiających czoła potęgom Mrocznych Bogów – po prostu wrzasnął coś nieartykułowanego, odwrócił się i pobiegł na złamanie karku przed siebie.
Przedarł się przez kolczaste zarośla wokół polany i wyleciał w czarny, zalany upiornym światłem las, gnając na złamanie karku. Potknął się i wyłożył jak długi, ale zerwał od razu na równe nogi, gdy smagnęły go niczym batem niosące się od kamiennej spirali wrzaski mordowanych, dzikie wycia i obłąkańczy skowyt bestii.
Biegł pomiędzy drzewami, czując, jak po policzkach ciurkiem lecą mu strumienie łez, a oszalałe z przerażenia serce próbuje wyrwać się z piersi.
I miał w głowie tylko jedną myśl: jeśli nie będzie biegł odpowiednio szybko, to ta ostatnia metafora może zostać przez kogoś – albo COŚ – użyta w boleśnie dosłowny sposób.
Już stąd widział miejsce, gdzie został ich obóz przejściowy, i to, jak w świetle dwóch ognisk rzucają się i miotają po nim ciemne, z grubsza tylko podobne do ludzi sylwetki.
Jednak w nagle otwierającej się wokół niego krystalicznie czystej po deszczu panoramie Wyjących Gór wyraźnie nie dało się nie dostrzec czegoś jeszcze coś innego: setek, może nawet tysięcy punkcików świetlnych, ciągnących ze wszystkich stron świata spowitymi w ciemność szlakami i czarnymi dolinami w kierunku góry, na której stał krąg spiralnych kamieni.
Ponad czarnymi szczytami niosło się dudnienie bębnów, przeciągły jęk spiżowych surm i warkot
werbli; słychać było zlewający się w jednostajny, falujący szum, przebijający się przez niego klangor i brzęk pancerzy, dudnienie kroków i rozbrzmiewające echem gardłowe okrzyki.
Dietrich aż zaskamlał i rzucił się na ziemię, kiedy ponad szczytami wiekowych sosen zaraz nad nim przemknął przez nocne powietrze ogromny skrzydlaty cień trzygłowej bestii z najgłębszych czeluści piekieł, niosącej na grzbiecie zanoszącego się wysokim, obłąkańczym chichotem jeźdźca. Najwyraźniej ich ekspedycja nie była jedyną, a już z całą pewnością nie największą, która akurat tej nocy umyśliła sobie dotrzeć w to przeklęte miejsce.
Ponieważ – co podejrzewał już wcześniej – ten zadufany dureń von Badtke zwyczajnie pomylił się w swoich obliczeniach kalendarzowych i źle wyznaczył pozostający im czas.
Nie mieli ani jednego dnia, ani jednej nocy, bo to było DZIŚ.
To była właśnie TA noc.
Ta jedna noc, w którą NIE CHCIAŁ się tu właśnie znaleźć.
Noc Tajemnic, gdy pośród Wyjących Gór otwierały się wrota do miejsc, o których wolał nawet nie mieć pojęcia.


Geheimnisnacht.