Zrezygnowany Otto po raz kolejny dziabnął bez przekonania wyschnięta grudę, w którą zamieniła się żyzna niegdyś gleba jego pięknego gospodarstwa.
– To nie były dobre lata – rzekł sam do siebie.
Wyprostował się, wbił w ziemię styl motyki i zdjął przepoconą myckę. Przetarł nią spocone czoło i objął ponurym spojrzeniem zdewastowaną dolinę rzeki Sud. Z ludzkiej wioski na zachodnim brzegu zostały tylko zabite dechami domostwa. W niektórych miejscach burze uszkodziły strzechy i teraz belkowania wybielone słońcem błyskały stamtąd, niczym kości martwych zwierząt na pustyni. Zadbane niegdyś sady zarosły tarniną, jeżynami i chwastami. Nic dziwnego – jego ludzcy sąsiedzi zza rzeki dali sobie spokój już w zeszłym roku, po dwóch latach nieustających burz, gradobić i maszerujących to w tę, to z powrotem oddziałów wojska. Otto jako starszy niziołków, z uporem godnym hodowlanych osłów jego sąsiada, twardo trzymał się swojego kawałka świata, dając przykład swoim ziomkom, ale też zaczynał mieć już dosyć.
Pomimo katorżniczej pracy, do której angażowano każdego niziołka, nawet dzieci i staruszków, ledwo udawało im się związać koniec z końcem. W tym roku na przednówku od głodu uratowało ich to, że zebrali resztkę plonów pozostałą na polach sąsiadów, którzy odeszli do Imperium, szukać spokojniejszego miejsca do życia. W tym roku nie było burz – przyszła za to ta przeklęta susza.
Druga ruina – zamek barona Kroifa – rzucał ponury cień na południową część doliny. Otto nigdy nie przepadał za zrzędliwym baronem, ale brakowało mu jego i jego zbrojnych. Od czasu gdy zabrała ich zaraza, niziołki mogły liczyć tylko na siebie.
Z ponurego zamyślenia wyrwał go niespodziewany rozbłysk na zboczach wzgórz w północnej części doliny. Zesztywniał z niepokoju – niespodzianki w Księstwach Granicznych nigdy nie bywają miłe.
Z prawej strony rozległy się krzyki – jego młody bratanek cwałował na kucu w jego stronę.
– Ogry! Cała banda ogrów nadciąga ze wzgórz!
Otto próbował zerwać się, żeby zwołać wszystkich… ale potknął się o własną motykę. Przekoziołkował przez miedzę, stoczył się jak sery w świąteczne dni z lepszych czasów po zboczu pagórka i wyrżnął swoją okrągłą głową w drewniany miecz wbity w głaz. Z pewnością jeszcze wczoraj niczego takiego tu nie było. Otumaniony podniósł się na nogi, bezwiednie opierając o rękojeść dziwnego miecza.
TAK! ZNÓW WOLNOŚĆ!!! – rozległ się dziwny głos w jego głowie.
Pomiędzy dwoma mgnieniami powieki przez głowę Ottona przetoczył się huragan obrazów. Każdy z nich przedstawiał inne pole bitwy, na każdym z nich centralne miejsce zajmowała postać dzierżąca miecz, najczęściej skąpane od stóp do głów w posoce. Każda postać różniła się od poprzedniej i zawsze miecz do niej pasował – raz był to elficki książę w lśniącym od klejnotów pancerzu, kiedy indziej porośnięty czarnym futrem szczuroczłek, potem wielki zielonoskóry ork, krasnoludzki wódz, ogrowy watażka… Miecz też się zmieniał, dopasowując się idealnie do dzierżącej go ręki, lecz czuł, że jest to wciąż to samo prastare ostrze.
Kiedy kilka chwil później zaniepokojony bratanek dotarł do swojego stryja, zastał go odmienionego nie do poznania. – Zeskakuj ze Stokrotki! Potrzebny mi rumak! Następne dni i tygodnie pozostawiły w pamięci Ottona jedynie zamazane obrazy brutalnych i krwawych scen. Najpierw wpadł na cwałującej Stokrotce w sam środek hordy zaszokowanych ogrów. Był jak siła natury – tłusty halfling na spasionym kucu, ale dzięki sile płynącej z miecza żadna bestia nie mogła się z nim równać. Pozostałe przy życiu ogry uznały go za wcielenie swojego bóstwa i zaoferowały mu służbę. Potem inne bitwy. Odebranie szczuroludziom zrabowanego wcześniej imperialnej wyprawie czołgu. Poskromienie czarnej bestii. Odnalezienie skarbów w ruinach.
A miecz wciąż szeptał…