‘Zguba’ to krótkie opowiadanie będące wstępem do kampanii Warhammer Fantasy Battle w ramach Oldhammer Weekend Poalnd 2021. Dzięki wielkie za wsparcie Jarek!
Zguba
Ibrazim Ibn Bosif spiął konia ostrogami i popędził przez ponurą równinę, plotąc pod pokaźnym wąsem wiązanki wysublimowanych arabiańskich przekleństw. Słońce stało jeszcze wysoko, ale dzień był mglisty, wilgotny, chmury zdawały się wyciągać łapy i wspierać o samą ziemię.
– Pluję na ciebie, kraino! – mamrotał Ibrazim, a wiatr porywał jego słowa i rozrzucał je po okolicy. – Pluję przeklętym po tysiąckroć jadem na twoje cuchnące pola, czarne strumienie, ciemne lasy. Pluję!
Jeśli Księstwa Graniczne poczuły się jego słowami dotknięte, nie dały tego po sobie poznać. Pozwalały korpulentnemu kupcowi cwałować dalej na koniu, który był dla niego nieco za wielki i za silny, kląć, krzyczeć i wyrzekać do woli.
Wyrzekał więc dalej. Na miejscowych idiotów, którzy ledwie znali swój własny język i długo nie potrafili udzielić mu potrzebnych informacji. Na panoszące się w okolicy gobliny, które wciąż czyhały na jego życie. Na władców okolicznych ksiąstewek, którzy nie potrafili zaprowadzić porządku na własnych ziemiach. No i na ziąb! Wgryzał się pod przetarte miejscami szaty Ibrazima, choćby nie wiem jak szczelnie starał się otulić.
A kiedy sprzykrzyło mu się narzekać na ziemie, po których podróżował, zaczął narzekać na szwagra, który przekonał go, żeby wieźć rodowy skarb zandriańskim szlakiem przez połowę świata, przez Złe Ziemie, Księstwa Granicze i Góry Czarne, żeby móc w końcu zaprezentować go na dworze północnego Imperatora i sprzedać za zupełnie bajeczną sumę.
– Niech piaski cię pochłoną, karyplu – mamrotał pod nosem Ibrazim. – Zresztą, tylko z uwagi na siostrę jeszcze im w tym nie pomogłem, jak słowo daję!
Ibrazim wciąż miał w oczach szwagra, jak siedzi na zapleczu jego sklepu w Al-Haikk.
– Bracie mój – perorował wtedy. – Ludzie imperatora nie znają mocy pustyni, a ifrita nie umieliby odróżnić od… no, od tego, kto mieszka w naszym skarbie. Magii boją się jak ognia, a cuda naszej krainy znają tylko z baśni opowiadanym dzieciom, żeby rozjaśnić im nieco ponure dni.
Obaj mężczyźni, pokrzepieniu importowanym estalijskim winem, ostatecznie postanowili zaryzykować. Wysupłali dość funduszy na podróż i posłali do zaznajomionego szlachcica z imperatorskiego dworu list, że kupiec z Arabii wkrótce przybędzie, niosąc obiekt prawdziwie niezwykły: starożytną lampę, którą zamieszkuje moc zdolna spełniać życzenia.
Ibrazim opuszczał Al-Haikk w jak najlepszym nastroju, wraz z karawaną zmierzającą do odległych Smoczych Grzbietów. Sypiał pod gołym niebem, wpatrzony w migoczące klejnoty gwiazd, pewien, że wkrótce imperator lub jego nadworny mag sowicie wynagrodzi mu wszelkie trudy. Tyle, że prawdziwe trudy miały dopiero nadejść. Inni podróżnicy coraz to chciwiej łypali na skórzaną torbę, którą zawsze nosił na ramieniu, tak więc gdy karawana dotarła do Barak Varr i ruszyła dalej na zachód, odłączył się od niej. Aby nie podróżować przez barbarzyńskie Pogranicze w pojedynkę, zatrzymał się w pierwszej napotkanej karczmie, gdzie zwerbował do pomocy drużynę zatwardziałych najemników.
Niestety, już dwa dni później, podczas spotkania z bandą krwiożerczych goblinów, okazało się, że za porządne pieniądze – wygrzebane z samego dna szkatułki! – Ibrazim zatrudnił w istocie całkowitych amatorów: ucznia czarnoksiężnika, szczurołapkę, rybaka oraz drwala, którzy po raz pierwszy spotkali się właśnie w owej karczmie i ubzdurali sobie, że zostaną poszukiwaczami przygód.
W potyczce zginęli wszyscy poza Ibrazimem oraz uczniem czarnoksiężnika, który w kluczowym momencie przywołał z niebytu jadowitego węża i cisnął go ostatniemu z goblinów w twarz. Ibrazim, lękając się o własne życie, był o krok od potarcia lampy, doskonale pamiętał jednak słowa ojca, który przed śmiercią kategorycznie mu tego zakazał.
„Życzenia są dla głupców, mój synu. Jeśli im pozwolisz, pożrą cię żywcem”.
Dalej wędrowali we dwóch. W chwili słabości kupiec zdradził magowi, z jakich przyczyn podróżuje na północ. Pożałował tego już następnego ranka, gdy okazało się, że najęty drań przeszukał w nocy jego tobołki i ulotnił się z lampą! Tak więc teraz, pędząc przez równinę w stronę dziwacznego, migoczącego niczym fatamorgana pałacu, Ibrazim narzekał również na poszukiwaczy przygód od siedmiu boleści.
Tak jest, pałacu. Po kilku dniach poszukiwań Ibrazim zdołał, rozpytując po okolicznych osadach i sypiąc miejscowym ostatnie monety, odtworzyć dalszy przebieg wydarzeń.
Po ucieczce z ich wspólnego obozowiska, uczeń czarnoksiężnika przybył do wioski położonej mniej więcej na styku ziem księcia Kaspiana i księcia Zabajgi. A następnego dnia wyrósł tam – dosłownie wyrósł spod ziemi! – nowy pałac, wspanialszy niż wszystkie zamki w okolicy. Pałac godny prawdziwego księcia. Ibrazimowi włosy stanęły dęba. Wiedział, co to oznacza, i gdy tylko poznał położenie cudownej budowli, pomknął tam co koń wyskoczy. Między wiązkami przekleństw posyłał też modlitwy do Tysiąca Mocy Pustyni, błagając je, by pozwoliły mu zdążyć na czas, to jest zanim uczeń czarnoksiężnika popełni błąd, wypowie niewłaściwe życzenie i rozsierdzi mieszkańca lampy.
Nareszcie Ibrazim stanął pod murami pałacu. Zeskoczył z konia i załomotał do bramy.
– Otwieraj, zdradziecki psie, tchórzu, złodzieju… – mruknął. Po czym zawołał: – Panie tego domu, przyjmij strudzonego wędrowca! Przysięgam na wszystkie świętości, że w twoim własnym interesie jest mnie przyjąć!
Wrota otworzyły się powoli, z cichym mlaśnięciem. Koń Ibrazima stanął dęba. Kupiec zaczął ciągnąć go za uzdę, ale zwierzę zaparło się wszystkimi nogami, więc ostatecznie przywiązał je do rosnącego opodal drzewa. Otarł zimny pot z czoła i spojrzał na pałac. Jego mury rzeczywiście drżały, ale nie była to fatamorgana. Wydawały się poruszać miarowo, rozdymały i zapadały na powrót. Ruch kojarzył się arabianinowi z biciem wielkiego serca albo…
– Budowle nie oddychają, stary durniu – zganił się. – Idź tam i odbierz co twoje.
Wkroczył na dziedziniec. Wokół panował mrok gęstszy jeszcze niż na zamglonych polach, po chwili jednak rozproszył go blask, otaczający laskę mężczyzny, który wyszedł mu na spotkanie. Był to uczeń czarnoksiężnika, złodziej lampy, ale wyglądał teraz zupełnie inaczej niż gdy bronił Ibrazima przed goblinami. Prosty strój zmienił na wyszywaną srebrem szatę, jego twarz zdobiła od dołu srebrzysta broda, a od góry srebrna korona.
– Witaj, strudzony wędrowcze – rzekł.
– Pokój z tobą – wycedził Ibrazim.
Po czym nie wytrzymał, skoczył naprzód, złapał brodacza za fraki i uderzył nim o ścianę zamku, która zapadła się lekko, jak powierzchnia ruchomych piasków.
– Ile życzeń wypowiedziałeś, złodzieju?! Gadaj! Jedno, dwa?!
– Trzy – odparł spokojnie mag. Jego laska zajaśniała złowrogo.
– Jakie? Zostać Księciem Granicznym, tak? I zdobyć kilka poziomów Czarodzieja? Banały! Nie wiesz, co uwolniłeś, nie możesz tego pojąć! Jakie było trzecie życzenie? Czego jeszcze chciałeś?
– Zwróciłem Władcy Życzeń wolność – powiedział mag głosem tak pustym, że Ibrazim powinien był się przerazić. Był na to jednak o wiele zbyt wściekły.
– Wolność… – parsknął. – Wolność! Władca Życzeń nie może zyskać wolności! Lampa więzi go po wsze czasy. Dałeś mu tylko wolną rękę, póki ktoś inny jej nie znajdzie. Ale kto wie, co on tą wolną ręką uczyni?! Na pewno nie ty, złodzieju. Nie możesz mieć pojęcia…
– Mam pojęcie. Powiedział mi, zanim odleciał. Zamierza dobrze się bawić w okolicy, zmieniając, jak to ujął, „małe w duże, duże w małe, ciepłe w zimne, zimne w żywe”.
Ibrazim złapał się za głowę, cofnął o krok.
– Na cztery wichry! – jęknął. – Przecież lada dzień wieści o cudach się rozejdą. Przybędą tu armie z całego świata, gotowe znaleźć lampę i wziąć w posiadanie jej wielką moc. A ja… – wściekł się znowu. – A ja nie zobaczę ani złamanego miedziaka!
Ponownie natarł na maga, złapał go i próbował rzucić na ziemię, ale nie zdołał. Brodacz ani drgnął, zatopiony w ścianie, czy może z nią zrośnięty. Błysnął tylko białkami pustych, martwych oczu. Ściana zadrżała poruszyła się, przysunęła nieco bliżej. Gniew Ibrazima momentalnie wyparował. Kupiec rozejrzał się. Nie, to nie było złudzenie. Cały dziedziniec zaciskał się wokół niego niczym pętla, kurczył się, zbliżał ze wszystkich stron, targany spazmami nienawiści.
– Wiedziałem, że przyjdziesz, Ibrazimie Ibn Bosifie – powiedział pałac ustami złodzieja lampy. – Czekałem na ciebie.
– To ty… – jęknął kupiec. – Władca Życzeń…
– Słyszysz tylko echo mojego głosu. Zostawiłem je tu dla ciebie. Wiedziałem, że przybędziesz. Kiedy mój zbawca przywołał mnie i wypowiedział życzenia, spełniłem je. Kiedy dał mi wolność, wykorzystałem ją. Dzięki mnie był potężnym magiem i wielkim księciem… aż do śmierci.
Ibrazim obrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki, ale wrót już nie było. Ze wszystkich stron otaczała go miękka, cielista masa. „Gardziel”, pomyślał kupiec. W głowie raz jeszcze usłyszał ostrzeżenie: „Życzenia są dla głupców. Jeśli im pozwolisz…”.
– Pozdrów ojca, kiedy się spotkacie – zadudniły ściany. – I jego ojca również, i ojca jego ojca, i wszystkich, którzy przez te stulecia trzymali mnie na uwięzi.
„Trzeba było posłać szwagra do wszystkich diabłów”, pomyślał jeszcze Ibrazim.
A potem pałac pożarł go żywcem.